Saturday 28 February 2009

mogłabym tak odlecieć

smaki dzieciństwa

nie wiem jak Was, ale mnie ostatnio prześladują smaki z dzieciństwa! a zaczęło się wszystko zwyczajnie od urodzinowego obiadu u rodziców, na którym pojawiła się moja ulubiona, jedyna i niepowtarzalna kapusta kiszona wyrobu mojej Mamy! odpowiedniej grubości cięcie, kolor, smak no i oczywiście jedyna w swoim rodzaju chrupkość - taka sama jak dawno dawno temu, kiedy jeszcze byłam małą E. ...pewnie ktoś sobie pomyśli, o co jej chodzi, kapusta jak kapusta, po co ten zachwyt, ta poetyka? ale dla mnie ta kapusta to właśnie czysta poezja! dziękuję Mamuś za urodzinowy prezent - droższe to dla mnie od wszelkich materialistycznych zbytków, bo niesie w sobie cenny dar wspomnień z lat dzieciństwa, którego nie zastąpi nic na świecie...no a skoro już jestem dzisiaj przy smakach z dzieciństwa to moja lista ulubionych smaczków jest dość długa, ale wspomnę może te najważniejsze, których aromat do dziś przechowuję jak cenne skarby w głębinie moich kubków smakowych i zakamarkach pamięci! oto i one: truskawki z cukrem w porze podwieczorku jedzone na ławce zacienionej krzewami aronii, syberyjska zupa rybna "ucha" - trudno tu opisać jej aromatyczny zapach i smak - jedyna w swoim rodzaju, najlepsza bo babcina; naleśniki z konfiturą porzeczkową domowej roboty; trochę banału czyli kasza manna nakrapiana konfiturą truskawkową - jako dziecko nie wyobrażałam sobie aby jeść ją inaczej niż wykrawając kropeczki z truskawkami z kaszy, gdy wszystkie kropki zostały zjedzone, babcia Nina zakrapiała na nowo i tak w kółko aż kasza została zjedzona. no i ostatni ulubiony smak to smak pierożków leniwych obficie polanych masłem i posypanych bułką tartą i cukrem, mmmmmm istne delicje!!!
narobiłam sobie smaku tymi wspomnieniami, no i na obiad postanowiliśmy z moim najmłodszym ukręcić trochę leniwych, a co z tego wyszło sami zobaczcie :)










Thursday 26 February 2009

leśne włóczykije

w dzieciństwie uwielbiałam czytać Dolinę Muminków autorstwa Tove Janssen, wyobrażając sobie, że jestem Muminkiem albo Włóczykijem, snułam się wtedy po swojej wyimaginowanej dolinie - w lesie u moich dziadków, gdzieś z dala od zgiełku i szarości wielkiego miasta... godzinami buszowałam wśród krzaków jeżyny, zaglądając do lisich nor, obserwując wir pracy w mrowiskach, chowając się pod liśćmi paproci lub badając miekkość mchu... te małe, subtelne przyjemności mogły trwać w nieskończoność bez względu na pogodę, słońce czy deszcz... wtedy nawet było jeszcze ciekawiej, siedząc w zbudowanym własnoręcznie wokół pnia starego dębu szałasie, godzinami trwałam w strugach deszczu delektując się dzikim tet-a-tet z matką naturą...
tak też spędziłam ostatnie lato, tym razem u moich rodziców, wraz z moimi trzema urwisami... chciałam ich zarazić leśną włóczęgą, szukaniem tropów dzikich zwierząt, wdychaniem zapachów lasu... dali się skusić i od tej pory ciągnęło nas do lasu z niewiarygodną siłą, a to żeby sprawdzić czy pojawiły się już pierwsze kurki, innym razem by poszukać lisisch norek, lub po prostu pobiegać po lesie z psem, albo odnaleźć zagubione szlaki...
...z tęskontą wyczekuję lata i powrotu do naszej doliny, chłopcy namiętnie słuchają niezwykłych przygód Muminków, a ja wraz z nimi...



mech idealnej miękkości



szukanie lisich nor




tropem wiewiórki



ścieżka do doliny Muminków



brzozowy pergamin do pisania specjalnych leśnych listów



chwila odpoczynku wśród leśnych traw



w brzozowym zagajniku



co się kryje pod liśćmi paproci?



kolory lasu


chwila olśnienia


Wednesday 25 February 2009

ktoś najbliższy...

zadam teraz parę pytań, niech każdy odpowie sobie na nie w ciszy... bez pośpiechu... po chwili namysłu

czy jest w Twoim życiu ktoś,
kto Cię wspiera, podtrzymuje, pociesza?
kogo uważasz za bardzo bliskiego?
z kim możesz dzielić się każdym uczuciem?
komu możesz zaufać?
kto naprawdę ceni to, co dla niego robisz?

czy masz przyjaciela lub przyjaciółkę,
do których możesz przyjść o każdej porze, bez względu na to, w jak złej są formie i jaki mają bałagan w domu? ( i czy Ty możesz ich w każdej chwili przyjąć u siebie?)
którzy w razie gdybyś zachorował(a), zawieźliby Cię do szpitala?
którzy w razie gdybyś zbankrutował(a), pożyczyliby Ci pieniądze?
którzy w razie gdybyś zapadł(a) na jakąś chorobę, pomogliby Ci zatroszczyć się o Twoje dzieci, dopóki nie wyzdrowiejesz?

/na podstawie "Miłości i przetrwania" Deana Ornisha/

Saturday 21 February 2009

dary

...nie było mnie tu zaledwie parę dni i już nawarstwiły mi się zaległości, zaległości myśli i odkryć. chciałam je spisać pospiesznie gdzieś na kartce, ale chwilę potem pomyślałam, że kartka z pewnością mi się zawieruszy i moje złote myśli ulotnią się tak samo szybko, jak się pojawiły...więc uwieczniam je na twardym dysku, oby nie uleciały bezpowrotnie...
...zastanawiałam się nad swoimi talentami (zainteresowaniami, hobby, pasjami). dlaczego właśnie takie i skąd się wzięły? i doszłam do wniosku, że bynajmniej nie są dziełem przypadku, są darami moich przodków, którzy chcieli zachować cząsteczkę siebie w kolejnym pokoleniu, czyli we mnie i obdarzyli mnie tym, co mieli w sobie najcenniejszego, tym co kochali, co było ich pasją...
...zamiłowanie do natury, kwiatów, ogrodnictwa (grzebania w ziemi, jak mówi mój mąż) odziedziczyłam po babci Ninie, która pasjami pielęgnowała swój tajemniczy ogród, tonący w krzewach porzeczek wszystkich odmian, pękatego agrestu i kolczatych malin (różowych i żółtych), w aromatycznych rabatach uśmiechniętych nagietków, wiechciowato-ciekawskich floksów, dostojnych piwonii, w cienistych konarach starych jabłoni i śliw. i oto ja jej wnuczka-ogrodniczka nie wyobrażam sobie życia bez choćby namiastki ogródka na swoim balkonie...
...darem dziadka Benjamina, dzielę się z moimi dziećmi, które ochoczo towarzyszą mi przy malowaniu, rysowaniu, wycinaniu, klejeniu, tworzeniu. gdy byłam mała najlepszą rozrywką w pochmurne dni było rysowanie z dziadkiem. robiliśmy sobie mini kreskówki o ludziku grającym w piłkę. wystarczył kawałek kartki i ołówek, trochę fantazji i mały ludzik ożywał na moich oczach za sprawą kartki szybko przesuwanej za pomocą ołówka! fantazjowanie i pisanie to też jego zasługa!
...na jedne z wczesnodziecięcych urodzin dostałam od babci Niny aparat fotograficzny (klasyka - analog), czyżby wiedziała, że w przyszłości tak bardzo wciągnie mnie to zajęcie? ale pasję zawdzięczam tacie, który gdy tylko pojawiłam się na świecie uruchomił małe domowe laboratorium fotograficzne w kuchni wywołując w prowizorycznej ciemni kolejne kadry z mojego beztroskiego dzieciństwa. ponoć powiększalnik i inne magiczne przedmioty przechowuje jeszcze gdzieś w domu...
...sztuka, literatura, muzyka były i są domeną mej mamy, zamiłowanie do nich wyssałam z jej mlekiem, stając się osobą wrażliwą na najczulsze tony sonaty księżycowej Bethovena, genialność językowych niuansów prozy V. Nabokova, czy subtelność barw na obrazach impresjonistów...
...dziękuję Wam moi kochani za te dary, które ubogacają me wnętrze, uszczęśliwiają mą duszę i ciało. postaram się ich nie zmarnować i obdzielić sprawiedliwie moje trzy aniołki, aby kiedyś i one mogły obdzielić nimi swoje dzieci...



śniły mi się konie

jakiej barwy macie sny, kolorowe czy b&w? ja zdecydowanie kolorowe, nasycone barwami, zapachami, dźwiękami. czasami tak niezwykłe, że żadna rzeczywistość nie może im się równać! jestem nieświadomą kreatorką swoich snów, potrafię wyśnić tornado nad mym miastem, niebiańskie łąki usiane różami i jaśminem, bezkresne oceany z samotną tratwą, na której dryfuję nie martwiąc się, o to czy kiedyś dobiję do jakiegoś lądu, swój bezszelestny lot na niewidzialnych skrzydłach nad lasem rozświetlonym promieniami wschodzącego słońca... w jednej chwili mogę być kimś, kim nigdy nie zostanę na jawie, być tam, gdzie nigdy nie dotrą moje ślady w realu, przeżyć przygodę, której nie doświadczył jeszcze nikt przede mną... dlatego tak bardzo lubię ten moment, gdy niepostrzeżenie dla samej siebie przenikam przez zasłonę powiek w świat snu... wystarczy mocno zamkąć oczy i zamiast liczyć owce czy barany, ze wszystkich sił wpatrywać się w głębię ciemności, w głębię siebie. najpierw ujrzycie otaczającą Was czerń - musicie bardzo mocno zacisnąć powieki, gdyż inaczej nic nie wyjdzie - i intensywnie się w nią wpatrywać, aż w pewnym momencie ujrzycie gwiazdy i sami nie wiedząc, kiedy utoniecie w otchłani snu, potem musicie już radzić sobie sami i po prostu śnić! rano, gdy się obudzicie, otworzywszy powieki nie patrzcie w okno, bo nie będziecie w stanie przypomnieć sobie, co Wam się śniło...
...mój ostatni sen skrzył jasnością i ciepłem oranżu zachodzącego słońca, był środek lata, stałam na bezkresnej łące porośniętej dzikimi trawami i kwiatami, nad którą w refleksach światła wirowały tysiące drobnych owadów... dookoła cisza i tylko koncert ukrytych w trawie świerszczy... przede mną dzikie, leniwie pasące się konie w złotawej poświacie promieni heliosa... stałam i chłonęłam ten widok wszystkimi zmysłami. i nawet teraz gdy zamykam oczy słyszę świerszcze i widzę łakę a na niej konie...
...koń należy do symboli bardzo bogatych w znaczenia. odzwierciedla on instynkty, popędy, namiętność, żądze, zmysłowość, świadomość własnego ciała i seksualność... koń na pastwisku oznacza niezależność...hmmmm muszę się nad tym głębiej zastanowić







pasące się konie, uwiecznione specjalnie dla mnie przez mojego męża, ze dwa lata temu. dziwne, jakby widział mój sen?!

Tuesday 17 February 2009

...w samotności

...śnimy i umieramy w samotności.
tylko w tych dwóch stanach jesteśmy sam na sam ze swoimi myślami i odczuciami.
nikt nam nie może towarzyszyć w tej wędrówce, nawet gdyby bardzo tego pragnął.
są to jedyne dwa stany zarezerwowane dla nas samych i nikt nigdy nie dostąpi tego zaszczytu, aby znaleźć się tuż obok nas w tych chwilach niebytu...


parkowe ławki...

niemi świadkowie spotkań, rozstań,

pocałunków i łez, wyznań,

westchnień i wspomnień





w jeziora toni
łzy swoje roni,
w głębin otchłani
nic jej nie zrani...







w szeleście liści, w szumie traw
zaklęta jest teraz dusza ma...

Monday 16 February 2009

różowo mi...

...upojona zapachem róż,
nie jestem smutna już...








w bliskości

...są takie dni kiedy nagle uświadamiamy sobie coś ważnego, czego przedtem nie czuliśmy lub nie rozumieliśmy. takim dniem były moje wczorajsze urodziny. dziś siedząc przed ekranem komputera w moim zakątku dumania, podziwiając zimowy krajobraz za oknem, otoczona ulubionymi książkami i kwiatami (prezenty od najbliższych) spisuję to, co się wydarzyło wczoraj i skłoniło mnie ku pewnej refleksji. kto na prawdę jest nam najbliższy, kto nas rozumie, kto nas kocha... najprawdziwiej, najbardziej?
rodzice... to oni są świadkami naszego życia, wzrastania, odkrywania świata, przeżywania ...w chwili narodzin, w latach beztroskiego dzieciństwa, kiedy jeszcze nie zdajemy sobie sprawy jak ważni i bliscy nam są. dopiero teraz mając 37 lat i swoje własne dzieci uświadamiam sobie moją nierozerwalną bliskość z tymi ludźmi - bliskość wynikającą z więzi krwi. wszak we mnie płynie ta sama krew, co w nich i ta sama krew krąży w ciałkach moich dzieci - jesteśmy jednym strumieniem myśli, emocji, miłości. nawet mój mąż nigdy nie będzie mi tak bliski, choćby istniała między nami nierozerwalna nić miłości, bo nie ma między nami więzi krwi...











Moi kochani, najblizsi...

Sunday 15 February 2009

kwadrans po piątej

...pewnego śnieżnego, mroźnego, lutowego poranka 1972 roku, nazajutrz po dniu św. Walentego, kwadrans po godzinie piątej, gdy wszyscy jeszcze spali, w rodzinie pewnego szczęśliwego małżeństwa przyszła na świat mała dziewczynka, która po niekończących się naradach rodzinnych, zgodnie z wolą seniorki rodu – babci Niny, nazwana została królewskim imieniem - na cześć monarchini angielskiej oraz kilku znamienitych dam tamtejszych czasów – Elżbieta; a na co dzień wołano na nią Elżunia. Mała E. rosła na pociechę szczęśliwych rodziców i dziadków, zjednując ich sobie swoim pogodnym, radosnym usposobienie i zawsze uśmiechniętą buzią. Chociaż gdzieś w głębi jej duszy mieszkał mały chochlik, których uwielbiał płatać figle, swawolić i wplątywać małą E. w niezwykłe przygody.
Ale o tym opowiem Wam w e-bajkach!



Mała E. spacerowo


Radosne niemowlę


Pierwsza choinka

Bal lalek


Zdjęcia pochodzą z rodzinnego albumu, autorstwa Taty małej E.

Saturday 14 February 2009

szepty i łzy



Słońce na niebie gaśnie za rzeką
Zmierzch ma zapach siana i snu
Pójdę przed siebie, pójdę daleko
Za ostatni las białych brzóz


Pójdę daleko, pójdę na łąki
Malowane złotem i rdzą
Zwierzę się wierzbom z naszej rozłąki
Wierzby wierzą szeptom i łzom


Tęsknię za Tobą, płaczę po Tobie
Płaczą ze mną rosy i mgły
W ciszy drżą słowa, których nie powiem
Bo rozumiesz je tylko Ty


Pójdę daleko, pójdę na łąki
Malowane złotem i rdzą
Zwierzę się wierzbom z naszej rozłąki
Wierzby wierzą szeptom


Wierzby wierzą szeptom
Wierzby wierzą szeptom i łzom
Pójdę daleko, pójdę na łąki
Malowane złotem i rdzą


Zwierzę się wierzbom z naszej rozłąki
Wierzby wierzą szeptom
Wierzby wierzą szeptom
Wierzby wierzą szeptom i łzom

(słowa piosenki Anny Marii Jopek, Szepty i łzy)




im bardziej pada śnieg...

Im bardziej pada śnieg,
Bim – bom
Im bardziej prószy śnieg,
Bim – bom

Tym bardziej sypie śnieg,
Bim – bom
Jak biały puch z poduszki.
I nie wie zwierz ni człek,
Bim – bom
Choć żyłby cały wiek,
Bim – bom
kiedy tak pada śnieg,
Bim – bom
Jak marzną mi paluszki.

Tak pięknie dziś za oknem mym,
Bim-bom
że w głowie tylko jeden rym,
Bim-bom!

Mruczanka Kubusia Puchatka A. Milne'a z dodatkowym wersem mojego autorstwa, który powstał na okoliczność pojawienia się od dawna wyczekiwanego, białego puchu.

Friday 13 February 2009

bez Ciebie

bez Ciebie
jestem!
ale sama nie wiem...
czy lepiej by było...
gdyby i mnie nie było
bez Ciebie


i często sobie zadaję pytanie...
(dzięki Ci za te wersy Adamie)
czy to jest przyjaźń?
czy to jest kochanie?

Thursday 12 February 2009

seaside story











fotografie z rodzinnego albumu, autorstwa mojego męża, wystylizowane według mojego pomysłu na pocztówki retro w wersji black&white

Wednesday 11 February 2009

o pomarańczowookiej sowie

Pewnego lata, kiedy mała E. właśnie rozpoczynała swoje coroczne wakacje u babci Niny i dziadka Beniamina zdarzyło się coś niesamowitego. Tak przynajmniej myślała dziewczynka.
Był ciepły, pachnący bzami, majowy wieczór, kiedy mała E. wracała z dziadkami ze spaceru i była bardzo zmęczona. Trzeba było jeszcze wejść po schodach na trzecie piętro, ale przedtem czekało ją spotkanie z radą starszych. Tak, tak, radą starszych! Przed domem na ławce jak zwykle siedziały kumoszki-sąsiadki i oglądały każdego wchodzącego i wychodzącego od stóp do głów, zadając mnóstwo pytań, a zwłaszcza małym dziewczynkom, takim jak mała E. Mała E. grzecznie ukłoniła się starszym paniom i szybko wbiegła do domu, wdrapała się na trzecie piętro i czekała pod drzwiami mieszkania nr 74 na dziadków, którzy powoli wchodzili po schodach. Zza drzwi dochodziło szczekanie psa – to maltańczyk dziadka ujadał z całych sił nie wiadomo, z jakiego powodu. Mała E. i maltańczyk nie lubili się zbytnio, a raczej wcale się nie lubili, gdyż ta mała, biała, kudłata bestia akceptowała tylko jednego przedstawiciela gatunku ludzkiego – dziadka Beniamina – swojego pana. Mała E. i maltańczyk byli w stanie ciągłej wojny, wynikającej z zazdrości o dziadka Beniamina, ale to jest temat na zupełnie inną historię.
No, więc zza drzwi dochodziło szczekanie, a babcia z dziadkiem byli jeszcze gdzieś między drugim a trzecim piętrem, gdy tymczasem mała E. stała wciąż pod drzwiami coraz bardziej śpiąca. Wreszcie dziadkowie przyszli i babcia ze zgrzytem obracanego w zamku klucza otworzyła ciężkie drewniane drzwi, zza których jak biała śnieżna kula wyleciał ujadający maltańczyk, aby jednym susem wskoczyć na ręce pochylającego się właśnie nad nim dziadka. Z zatopionego w ciemnościach mieszkania dochodziło cykanie starego zegara i pohukiwanie, tak jakby jakiegoś leśnego ptaka. Wszyscy spojrzeli się na siebie ze zdziwieniem, z wyjątkiem maltańczyka, który dalej ujadał i trząsł się, chyba ze strachu tym razem, a nie ze złości.
Pierwsza weszła babcia, nie zapalając światła zniknęła gdzieś w korytarzu. Za nią - szczekający maltańczyk na rękach dziadka i dziadek, którzy też zniknęli gdzieś w ciemności śpiącego mieszkania. Mała E. długo wahała się czy wejść do środka, tym bardziej, że w domu było ciemno i nie było widać ani babci ani dziadka, ani maltańczyka. Pohukiwanie nie ustawało i brzmiało teraz tak jakoś strasznie smutno. Na klatce zapaliło się światło; zawsze się zapalało, gdy na dworze robiła się noc; i dzięki temu parę promieni żarówkowego słońca wpadło do korytarza, tak, że przynajmniej było widać, którędy prowadzi droga. Dziewczynka ostrożnie weszła do mieszkania i posuwając się wzdłuż ściany, szła na paluszkach w kierunku dużego pokoju, gdzie zniknęli dziadkowie. Wszędzie było ciemno. Gdzie oni są, dlaczego nie zapalają światła, dlaczego maltańczyk już nie szczeka, kto tak pohukuje, co się dzieje? – w głowie małej E. roiło się od pytań, ale nie nic się nie działo z odpowiedziami.
Wreszcie weszła do pokoju z lekka oświetlonego słabym światłem wpadającym przez niezasłonięte storami okno i dwie pomarańczowe… latarki, żarówki, lampki?! Co to? Babcia nigdy nie miała takich lampek. Co to jest? Lampki, co jakiś czas zdawały się mrugać, znikały na chwilę i znowu świeciły. Były piękne, jaskrawo pomarańczowe z dużymi czarnymi kropeczkami w samym środku. Lampki błyszczały, jak szklane kuleczki i były takie piękne, że mała E. przestała się bać i podeszła bliżej. Tuż obok stali nieruchomo babcia, dziadek i nieznośny maltańczyk. Wszyscy byli wpatrzeni w pomarańczowe lampki; wpatrzeni to było mało powiedziane, oni byli zahipnotyzowani. Pierwszy odezwał się dziadek - Biedactwo, nie zauważył okna i wleciał w otwarty lufcik, po czym wpadł między szyby i teraz nie może wyjść. Musimy go stamtąd wyciągnąć, tylko nie wiem jak – dodała babcia. Maltańczyk nic nie powiedział, tylko ziewnął znudzony. Mała E. zastanawiała się, co to może być. Nie możemy zapalić światła, bo się wystraszy - powiedział dziadek. Najlepiej będzie jak zadzwonimy do ogrodu zoologicznego, oni będą wiedzieli, co z tym zrobić – odparła babcia i poszła dzwonić.
Telefon stał w rogu pokoju przy tapczanie dziadka, nad którym wisiała mała nocna lampka z wisiorkami w kształcie sopelków lodu, którą właśnie teraz zapaliła babcia. Wtedy mała E. po raz pierwszy w życiu zobaczył prawdziwą, żywą sowę, a właściwie puchacza (Bubo Bubo jak powiedział dziadek). To był pięknie ubarwiony ptak, na jasnobrązowych piórkach miał ciemniejsze plamki i bardzo delikatne, poprzeczne prążki. Pęczki piór sterczące na dużej, okrągłej głowie wyglądały jak pierzaste uszy, albo duże pędzle malarskie. Wokół ogromnych oczu o pomarańczowych tęczówkach promieniście układała się szaro-kremowa pierzasta kryza. Puchacz był ogromny, miał duże mocne szpony, ale spłaszczony między dwoma szybami okna nie wyglądał groźnie, lecz zabawnie. Gdy mała E. podziwiała uwięzionego puchacza, babcia zdążyła umówić się z pracownikiem zoo, który miał przyjechać po ptaka. Dziewczynka stała jak zaczarowana i nie mogła oderwać wzroku od tajemniczego spojrzenia sowy. Trwało to dobre pół godziny, a może dłużej. Puchacz ze swej strony, też przyglądał się małej E. od czasu do czasu pohukując smutno. Piękne pomarańczowe oczy mrugały przyjaźnie do dziewczynki, a ona próbowała odwzajemnić się mrugając swoimi szaro-zielonymi oczami. Ta wzajemna wzrokowa fascynacja mogłaby trwać i trwać, ale niestety w korytarzu dał się słyszeć dzwonek i babcia pospiesznie poszła otworzyć drzwi. Za chwilę do pokoju wszedł wysoki człowiek ubrany w zgniłozielony uniform ogrodu zoologicznego i grube skórzane rękawice, w jednej z dłoni trzymał ogromna klatkę. Poprosił, aby wszyscy opuścili pokój. Zza zamkniętych drzwi dochodziły jakieś dziwne dźwięki, najpierw otwieranie okna, pohukiwanie, skrzypienie, szelest, znowu pohukiwanie, zamykanie okna. Po chwili drzwi się otworzyły i człowiek w uniformie wyszedł z pokoju, trzymając w obu rękach klatkę, w której teraz siedziała sowa. Nadal mrugała swymi pięknymi pomarańczowymi oczami. Teraz było dopiero widać, jaka była duża i piękna, jakie miała puszysto-pierzaste futerko. Mała E. odprowadziła wzrokiem tajemniczego nocnego przybysza. Gdy mężczyzna z klatką był już w drzwiach, puchacz nagle odwrócił głowę w stronę małej E. huknął ostatni raz na pożegnanie i mrugnął wielkim pomarańczowym okiem, by za chwilę zniknąć na zawsze. Dziewczynka jednak na długo zapamiętała ostatnie spojrzenie tych pięknych, błyszczących oczu koloru dojrzałej pomarańczy.


e-BAJKI / O POMARAŃCZOWOOKIEJ SOWIE
Copyright©2008 by enchocolatte

Tuesday 10 February 2009

muza Lewisa Carrolla

Alice Pleasance Liddell (1852-1934) to pierwowzór postaci Alicji z "Alice's Adventures in Wonderland" autorstwa Lewisa Carrolla (pseudonim literacki Charles'a Lutwidge'a Dodgson'a). Ta dziesięcioletnia córka przyjaciół L.Carrolla była nie tylko inspiracją postaci najznakomitszej książki angielskiego wykładowcy matematyki i logiki, która wraz z siostrami często słuchała jego fantastycznych opowieści, lecz także jego ulubioną modelką. Została uwieczniona na niezwykłych fotografiach słynnego matematyka i pisarza, którego pasją była też fotografia. L. Carroll szczególnie upodobał sobie jako wdzięczny obiekt fotografowania dzieci sąsiadów i znajomych, a zwłaszcza dziewczynki, które portretował w bajkowej scenerii, przebraniach lub strojach z epoki, sprawiając, że jego portrety miały niepowtarzalny klimat.





Alice Liddell w stroju żebraczki, fot. L. Carroll, 1858r.


Alice Liddell, fot. L. Carroll



Alice Liddell, fot. L. Carroll





Alice jako młoda kobieta w obiektywie Julii Cameron




Siostry Liddell (Edith, Lorina Charlotte i Alice Pleasance), fot. L. Carroll, 1859r.




Siostry Liddell (Edith, Lorina Charlotte i Alice Pleasance - pierwsza z prawej), fot. L.Carroll







Fot. L. Carroll



Marta White, fot. L. Carroll

Beatrice Henley, fot. L. Carroll


Jeśli, tak jak ja, daliście się porwać niezwykłym portretom autorstwa Lewisa Carrolla, koniecznie zajrzyjcie na www poświęconą fotografiom autora Alice's Adventures in Wonderland.