Friday 30 October 2009

akwarele

wyszperane, zapomniane moje stare akwarele. kolory wciąż niepoblakłe. kwiat kurkumy i lilii malowane z natury. powracam do malowania, to już postanowione!







Thursday 29 October 2009

zapomniane, wyszperane...

...zapomniane, wyszperane, moją ręką rysowane... był taki czas w moim życiu, czas twórczej pracy ręką... spod której to ręki wychodziły obrazy małe i duże, obrazki, szkice... pastelami, gwaszem, akwarelą, cienkopisem... większość tych prac rozdałam. wiszą sobie pewnie w czyichś czterech kątach, albo może już i nie wiszą. rozeszły się po znajomych jak ciepłe bułeczki. nie pamiętam już nawet, co na nich było. wiem jednak, że jest kilka osób, które zachowały te moje dzieła i pieczołowicie przechowywały je przez te wszystkie lata. dziękuję!


ot szperając ostatnimi dniami w poszukiwaniu jakichś dokumentów/papierów mój M. wyjął nagle teczkę z rysunkami... moimi rysunkami, które w czasach, kiedy dopiero się poznaliśmy podarowałam mu na urodziny. wśród nich mój najstarszy, już trochę pożółkły na brzegach, zachowany rysunek z 1997r., przedstawiający jabłkowitego ogiera w galopie. zrobiło mi się jakoś tak miło i przyjemnie, że M. zachował mój obrazek i miał go przez 12 lat naszej znajomości. a oprócz tego szkice roślinne i kilka wakacyjnych wspomnień ukrytych w spiralach muszli...





nie wiem czy byłabym w stanie dziś coś narysować. i czasu brak i natchnienia. pochłaniają mnie dom, dzieci, obowiązki. a gdzie czas na pasje??? na akwarele, gwasze, szkice...
o akwarelach będzie następnym razem. może w międzyczasie zbiorę się w sobie i coś namaluję. czuję wewnętrzną presję. a dopóki czegoś nie namaluję presja będzie trwać. a więc do pędzli!

ulotne wrażenia, chwilowe zauroczenia

jesienne ostatki fotograficzne... choć może to jeszcze nie koniec eksplozji barw, mimo że ze światłem coraz gorzej. nie rozstaję się z aparatem. nigdy nie wiadomo, co ciekawego wpadnie mi w oko. owoce berberysu w lśniącej, deszczowej polewie, a może ostatnie złote jabłuszko? albo smutne spojrzenie Marii na końcu bukszpanowej alejki w przedszkolu mego syna...





chodzę z aparatem i utrwalam to, co nietrwałe, ulotne wrażenia, chwilowe zauroczenia, by móc do nich wrócić kiedyś... w innym czasie, w innym miejscu!

Wednesday 28 October 2009

wieczorową porą...

... w moim magicznym domu, wszystko się może zdarzyć...

gdy małych lampek tysiącem pokój zaczyna się jarzyć






pan Dynia i urodzinowy mus czekoladowy

to będzie piękny, słoneczny, dobry dzień - pomyślałam sobie z wieczora o nadchodzącej środzie. nie inaczej! figlarne i radosne promienie słońca zbudziły nas dzisiaj wespół z dźwiecznym głosikiem Jaromira. porannym, urodzinowym uściskom i przytulaniom nie było końca. starsze rodzeństwo w nadzwyczaj dobrych humorach, błyskawicznie zebrało się do szkoły/przedszkola (to u nich rzadkość, ale czego się nie robi w urodziny najmłodszego braciszka). w drodze powrotnej do domu zajrzałam na bazarek po parę niezbędnych drobiazgów, w tym po pana Dynię. nie spieszno mu było rozstawać się ze swą liczną rodzinką, ciasno usadowioną na warzywnej półce. wracaliśmy znajomą drogą, zahaczając o park, który dzisiaj przystroił się odświętnie z okazji urodzin J. w domu mały jubilat już z zapamiętaniem wertował książki kucharskie w poszukiwaniu przepisu na coś szczególnego i słodkiego... gdy pan Dynia sadowił się na nowym, przytulnym miejscu na kredensie przy oknie, mały J. powiedział: Oooo! i wskazał paluszkiem na deser dnia: mus czekoladowy od Nigelli Lawson. słońce na chwilę zaszło za chmury, jakby niezadowolone z naszego wyboru. czyżby za słodko, za czekoladowo? ale przecież dzisiaj są urodziny Jaromira! z uwagi na niepodważalność tego argumentu, chciał nie chciał, słońce wynurzyło się zza chmury i mały J. dzielnie przystąpił do organizacji miejsca pracy dla mnie. gdy ja kruszyłam czekoladę i gotowałam śmietankę z wanilią i zielem angielskim, mały z zaciekawieniem przeglądał książkę "Nigella gryzie". po chwili deser był gotowy, za kilka godzin po schłodzeniu będziemy wspólnie z domownikami i panem Dynią delektować się urodzinowym przysmakiem. a przepis? - spytacie. przepis pod zdjęciami!









Mus czekoladowy
(wg przepisu Nigelli Lawson z książki "Nigella gryzie")
Składniki:
175 g ciemnej czekolady najwyższej jakości (zawartość kakao min. 70%)
150 ml śmietanki kremówki 36%
100 ml pełnotłustego mleka
1/4 łyżeczki zmielonego ziela angielskiego
1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 jajko
8 naczynek o pojemności 60ml
Przygotowanie:
Czekoladę rozdrobnić w malakserze. Podgrzać śmietankę i mleko, doprowadzając prawie do wrzenia. Dodać ekstrakt waniliowy i ziele angielskie, a potem wlać wszystko do czekolady. Odczekać 30 sek. Miksować masę przez ok. 30 sek. Dodać jajko i miksować jeszcze 45 sek. Przelać mus do niewielkich naczynek, w których podacie mus. Wstawić naczynka z musem do lodówki na 6 godzin (lub na całą noc). Tylko pamiętajcie, żeby wyjąć mus z lodówki przynajmniej 20 minut przed podaniem - jeżeli będzie zimny, nie poczujecie pełni kuszącego, jedwabistego smaku.
Smacznego!
A wieczorem zapalimy pana Dynię!

Tuesday 27 October 2009

najmilszy dar losu

to miał być prezent na urodziny mojego męża... taki niezwykły i bezcenny! niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju. ale tak się przedziwnie stało, że gdy prezent pojawił się w naszym domu, to największą radość odczułam ja! i czuję ją do dziś, choć od tamtego dnia minęło już prawie dwa lata. to był najmilszy dar jaki otrzymałam od losu!
mój prezent z każdym dniem jest coraz większy i coraz milszy. uwielbiam brać go na ręcę i patrzeć na niego. ogrzewać się jego miłym, miekkim ciepłem. nosić go na rękach i zasypiać przy nim...






jutro mój prezent - mały Jaromir Jan - skończy dwa latka. i już się cieszę na nadchodzące dni, tygodnie i lata spędzone z nim. kocham Cię mój maleńki! bądź szczęśliwy, jak ja jestem z Tobą!

Monday 26 October 2009

subtelnym okiem Isabel

jakiś czas temu wpadła mi w ręce cienka książeczka o mało zachęcającym tytule "Konające zwierzę" autortswa, wysoko ocenianego w rankingach czytelniczych, amerykańskiego pisarza Philipa Rotha. nie będę ukrywać, że z początku nie spodobała mi się. w miarę zbliżania się do finału opisanej tam historii moja pierwotna niechęć nieco zmniejszyła się ustępując miejsca zaciekawieniu. kończąc lekturę przypadkowo dowiedziałam się, że książka została zekranizowana lecz pod innym tytułem - Elegia (Elegy). choć nie przepadam za P. Cruz postanowiłam obejrzeć film dla celów badawczo-porónawczych (co zresztą zawsze bardzo lubię robić, aby zobaczyć czego reżyser nie pokazał, a autor nie dopisał). i tu spotkało mnie miłe zaskoczenie, wersja filmowa przerosła moje oczekiwania, głównie dzięki talentowi reżyserskiemu /operatorskiemu Isabel Coixet.
"(...)"Konające zwierzę" na filmowy język przepisała właśnie Coixet, autorka, o zupełne innej od Rotha wrażliwości, bardziej subtelna i o innych od jego skłonnościach. Artystka ze znacznie mniejszą tendencją do skandalu, ale podobnie jak on wnikliwa obserwatorka człowieka.
Konfrontacja tych osobowości znakomicie robi filmowi i sprawia, że opowieść Rotha, cynicznego, często bezwzględnego obserwatora obyczajów i mentalności, książka demaskująca podświadome i skrzętnie ukrywane dążenie człowieka do zaspokajania tylko własnych potrzeb i strach przed przemijaniem i śmiercią, nabiera zupełnie nowego wymiaru. Łagodnieje, budzi w sercu tęsknotę i skłania do czułości.... Napisana jednak przez utalentowanych artystów i na podstawie dzieła literackiego geniusza, tak jak jego książki, bez skrępowania opowiada też o sprawach jednocześnie najbardziej intymnych i uniwersalnych, a także z uwagą i odwagą spogląda na odwieczne ludzkie dylematy i lęki (...)" Monika Marach, Stopklatka.pl



to historia namiętnego związku znanego krytyka teatralnego i wykładowcy (w tej roli niezrównany Ben Kingsley) oraz pięknej studentki (Penelope Cruz), który z pełnej erotyzmu fascynacji przeradza się w niebezpieczną miłość. opowieść o pięknie, które potrafi zaślepić i o zazdrości, która potrafi zniszczyć. a także o przemijaniu i starości...



subtelność i minimalizm kadrów to znak rozpoznawczy I. Coixet. wielbicielom jej wrażliwego oka gorąco polecam inny film tej utalentowanej reżyser - Życie ukryte w słowach (La vida secreta de les paraules). niezwykła historia rozgrywająca się na platformie wietniczej pokazana w unikalny sposób mimo statyczności miejsca akcji. tylko Isabel potrafi tak wciągnąć widza w pokazywany przez siebie świat. zapewniam, że ten film zrobi na Was duże wrażenie!

na deszczową nutę

I loved her Eyes!
Cause she's so Pretty
when She cries...



PS.
fotografia pochodzi z niepublikowanej tu dotąd serii pocztówek poetyckich z albumu "Postcards to Heaven"!

Saturday 24 October 2009

czas się nie spieszy...

Czas się nie spieszy, to my nie nadążamy.
Lew Tołstoj



konie, las i ja

fotomigawki z podmiejskiego jesiennego pleneru-spaceru. był szelest liści pod stopami, zapach lasu, tentent końskich kopyt, bryczki kołysanie i dużo ciepłych wspomnień... a skoro już o koniach mowa, to są one kolejną moją pasją! uwielbiam te zwierzęta za doskonałość formy, piękno i grację ruchu, za miękkość aksamitu ich sierści, za czułość i mądrość spojrzenia, za delikatność dotyku ich ciepłych pysków, za wolność w galopie na ich grzbiecie, za przyjemne kołysanie w stępie, za to że są... od kiedy tylko nauczyłam się stawiać pierwsze znaki na kartce papieru, zawsze rysowałam konie, konie, konie... gdy byłam małą dziewczynką jadąc z rodzicami do znajomych na wieś, siedziałam z nosem przyklejonym do szyby, wpatrzona w pola za oknem samochodu i głośno krzyczałam: o koń! wprawiając rodziców w niezły stres. gdziekolwiek byłam, gdzie mogły być konie, robiłam wszystko aby podejść do nich i koniecznie je pogłaskać. moim marzeniem było nauczyć się jeździć konno, a potem galopować na swoim wymarzonm koniu. częściowo to marzenie się spełniło - nauczyłam się jeździć i sprawia mi to ogromną przyjemność. kontakt z koniem jest sam w sobie tak niewiarygodnie odprężajacy i uspokajający, że nie dziwi mnie uzdrawiająca moc hipoterapii. to naprawdę działa! ale zagalopowałam się, a przecież miałam pisać o podmiejskim plenerze w Choszczówce. ale co tu się będę rozpisywać, lepiej pooglądać zdjęcia!











PS. Choszczówka położona jest w północno-wschodniej części Białołęki/Warszawa. to doskonałe miejsce na rodzinne spacery, grzybobranie i konne przejażdżki bryczkąi wierzchem.

Thursday 22 October 2009

fotografie z krainy dziwów

kiedy pierwszy raz zobaczyłam tą fotografię (piękna dziewczyna w eleganckiej czarnej sukni, przypominająca trochę Alice z Wonderlandu (Krainy Dziwów a nie Czarów!), nalewająca herbatę z imbryczka, stojąc na stołeczku-drabince w iście angielskiej scenerii) długo nie mogłam wyjść z podziwu, takie zrobiła na mnie wrażenie. niestety z wrażenia nie sprawdziłam, kto był autorem tych magicznych obrazów. wiedziałam tylko, że zrobiono je dla pewnej firmy W. słynącej z wyrobu pięknej angielskiej porcelany. zdjęcie to długo nie dawało mi spokoju, szukałam aż znalazłam! autorem całej serii z tajemniczą dziewczyną, imbryczkiem i filiżankami jest Rodney Smith. nowojorski fotograf-prowokator słynący z czarno-białych, dokonałych zdjęć o surrealistycznym klimacie z odrobiną humoru w stylu słynnego belgijskiego surrealisty Rene Magritte'a. panowie w melonikach w dziwnych miejscach i pozach, kobiety w nietypowych pozach i strojach przy typowo kobiecych czynnościach. jego fotografie na pograniczu realnego świata i sennych marzeń często wykorzystywane są w reklamach.


jego twórczość bez wątpienia jest inspiracją dla początkujących fotografów takich jak ja. mogłabym godzinami rozlądać jego zdjęcia, analizując kawałek po kawałku każdy szczegół kompozycji i nigdy nie miałabym dosyć. tak i teraz oddam się tej przyjemności pozostawiając Was sam na sam z tym postem.










Rodney Smith czaruje jak nikt inny, po więcej czarów i panów w melonikach zajrzyjcie tutaj oraz tutaj!
miłego weekendu!