Wednesday, 11 February 2009

o pomarańczowookiej sowie

Pewnego lata, kiedy mała E. właśnie rozpoczynała swoje coroczne wakacje u babci Niny i dziadka Beniamina zdarzyło się coś niesamowitego. Tak przynajmniej myślała dziewczynka.
Był ciepły, pachnący bzami, majowy wieczór, kiedy mała E. wracała z dziadkami ze spaceru i była bardzo zmęczona. Trzeba było jeszcze wejść po schodach na trzecie piętro, ale przedtem czekało ją spotkanie z radą starszych. Tak, tak, radą starszych! Przed domem na ławce jak zwykle siedziały kumoszki-sąsiadki i oglądały każdego wchodzącego i wychodzącego od stóp do głów, zadając mnóstwo pytań, a zwłaszcza małym dziewczynkom, takim jak mała E. Mała E. grzecznie ukłoniła się starszym paniom i szybko wbiegła do domu, wdrapała się na trzecie piętro i czekała pod drzwiami mieszkania nr 74 na dziadków, którzy powoli wchodzili po schodach. Zza drzwi dochodziło szczekanie psa – to maltańczyk dziadka ujadał z całych sił nie wiadomo, z jakiego powodu. Mała E. i maltańczyk nie lubili się zbytnio, a raczej wcale się nie lubili, gdyż ta mała, biała, kudłata bestia akceptowała tylko jednego przedstawiciela gatunku ludzkiego – dziadka Beniamina – swojego pana. Mała E. i maltańczyk byli w stanie ciągłej wojny, wynikającej z zazdrości o dziadka Beniamina, ale to jest temat na zupełnie inną historię.
No, więc zza drzwi dochodziło szczekanie, a babcia z dziadkiem byli jeszcze gdzieś między drugim a trzecim piętrem, gdy tymczasem mała E. stała wciąż pod drzwiami coraz bardziej śpiąca. Wreszcie dziadkowie przyszli i babcia ze zgrzytem obracanego w zamku klucza otworzyła ciężkie drewniane drzwi, zza których jak biała śnieżna kula wyleciał ujadający maltańczyk, aby jednym susem wskoczyć na ręce pochylającego się właśnie nad nim dziadka. Z zatopionego w ciemnościach mieszkania dochodziło cykanie starego zegara i pohukiwanie, tak jakby jakiegoś leśnego ptaka. Wszyscy spojrzeli się na siebie ze zdziwieniem, z wyjątkiem maltańczyka, który dalej ujadał i trząsł się, chyba ze strachu tym razem, a nie ze złości.
Pierwsza weszła babcia, nie zapalając światła zniknęła gdzieś w korytarzu. Za nią - szczekający maltańczyk na rękach dziadka i dziadek, którzy też zniknęli gdzieś w ciemności śpiącego mieszkania. Mała E. długo wahała się czy wejść do środka, tym bardziej, że w domu było ciemno i nie było widać ani babci ani dziadka, ani maltańczyka. Pohukiwanie nie ustawało i brzmiało teraz tak jakoś strasznie smutno. Na klatce zapaliło się światło; zawsze się zapalało, gdy na dworze robiła się noc; i dzięki temu parę promieni żarówkowego słońca wpadło do korytarza, tak, że przynajmniej było widać, którędy prowadzi droga. Dziewczynka ostrożnie weszła do mieszkania i posuwając się wzdłuż ściany, szła na paluszkach w kierunku dużego pokoju, gdzie zniknęli dziadkowie. Wszędzie było ciemno. Gdzie oni są, dlaczego nie zapalają światła, dlaczego maltańczyk już nie szczeka, kto tak pohukuje, co się dzieje? – w głowie małej E. roiło się od pytań, ale nie nic się nie działo z odpowiedziami.
Wreszcie weszła do pokoju z lekka oświetlonego słabym światłem wpadającym przez niezasłonięte storami okno i dwie pomarańczowe… latarki, żarówki, lampki?! Co to? Babcia nigdy nie miała takich lampek. Co to jest? Lampki, co jakiś czas zdawały się mrugać, znikały na chwilę i znowu świeciły. Były piękne, jaskrawo pomarańczowe z dużymi czarnymi kropeczkami w samym środku. Lampki błyszczały, jak szklane kuleczki i były takie piękne, że mała E. przestała się bać i podeszła bliżej. Tuż obok stali nieruchomo babcia, dziadek i nieznośny maltańczyk. Wszyscy byli wpatrzeni w pomarańczowe lampki; wpatrzeni to było mało powiedziane, oni byli zahipnotyzowani. Pierwszy odezwał się dziadek - Biedactwo, nie zauważył okna i wleciał w otwarty lufcik, po czym wpadł między szyby i teraz nie może wyjść. Musimy go stamtąd wyciągnąć, tylko nie wiem jak – dodała babcia. Maltańczyk nic nie powiedział, tylko ziewnął znudzony. Mała E. zastanawiała się, co to może być. Nie możemy zapalić światła, bo się wystraszy - powiedział dziadek. Najlepiej będzie jak zadzwonimy do ogrodu zoologicznego, oni będą wiedzieli, co z tym zrobić – odparła babcia i poszła dzwonić.
Telefon stał w rogu pokoju przy tapczanie dziadka, nad którym wisiała mała nocna lampka z wisiorkami w kształcie sopelków lodu, którą właśnie teraz zapaliła babcia. Wtedy mała E. po raz pierwszy w życiu zobaczył prawdziwą, żywą sowę, a właściwie puchacza (Bubo Bubo jak powiedział dziadek). To był pięknie ubarwiony ptak, na jasnobrązowych piórkach miał ciemniejsze plamki i bardzo delikatne, poprzeczne prążki. Pęczki piór sterczące na dużej, okrągłej głowie wyglądały jak pierzaste uszy, albo duże pędzle malarskie. Wokół ogromnych oczu o pomarańczowych tęczówkach promieniście układała się szaro-kremowa pierzasta kryza. Puchacz był ogromny, miał duże mocne szpony, ale spłaszczony między dwoma szybami okna nie wyglądał groźnie, lecz zabawnie. Gdy mała E. podziwiała uwięzionego puchacza, babcia zdążyła umówić się z pracownikiem zoo, który miał przyjechać po ptaka. Dziewczynka stała jak zaczarowana i nie mogła oderwać wzroku od tajemniczego spojrzenia sowy. Trwało to dobre pół godziny, a może dłużej. Puchacz ze swej strony, też przyglądał się małej E. od czasu do czasu pohukując smutno. Piękne pomarańczowe oczy mrugały przyjaźnie do dziewczynki, a ona próbowała odwzajemnić się mrugając swoimi szaro-zielonymi oczami. Ta wzajemna wzrokowa fascynacja mogłaby trwać i trwać, ale niestety w korytarzu dał się słyszeć dzwonek i babcia pospiesznie poszła otworzyć drzwi. Za chwilę do pokoju wszedł wysoki człowiek ubrany w zgniłozielony uniform ogrodu zoologicznego i grube skórzane rękawice, w jednej z dłoni trzymał ogromna klatkę. Poprosił, aby wszyscy opuścili pokój. Zza zamkniętych drzwi dochodziły jakieś dziwne dźwięki, najpierw otwieranie okna, pohukiwanie, skrzypienie, szelest, znowu pohukiwanie, zamykanie okna. Po chwili drzwi się otworzyły i człowiek w uniformie wyszedł z pokoju, trzymając w obu rękach klatkę, w której teraz siedziała sowa. Nadal mrugała swymi pięknymi pomarańczowymi oczami. Teraz było dopiero widać, jaka była duża i piękna, jakie miała puszysto-pierzaste futerko. Mała E. odprowadziła wzrokiem tajemniczego nocnego przybysza. Gdy mężczyzna z klatką był już w drzwiach, puchacz nagle odwrócił głowę w stronę małej E. huknął ostatni raz na pożegnanie i mrugnął wielkim pomarańczowym okiem, by za chwilę zniknąć na zawsze. Dziewczynka jednak na długo zapamiętała ostatnie spojrzenie tych pięknych, błyszczących oczu koloru dojrzałej pomarańczy.


e-BAJKI / O POMARAŃCZOWOOKIEJ SOWIE
Copyright©2008 by enchocolatte

No comments: