
podróżowało się kiedyś, daleko, niespiesznie, z ukrytym nadbagażem (z 5 miesięcznym Mr. B. jr. słodko śpiącym w brzuchu), w miejsca skąpane promieniami słońca i słoną morską bryzą... nasze wakacje sprzed wielu, wielu lat na niezwykłej wyspie Rodos... w obiektywie mojego męża!
na plaży w porcie Rodosnie, nie przypłynęliśmy tą współczesną luksusową arką widoczną w tle za mną. przylecieliśmy na własną odpowiedzialność (po podpisaniu stosownego oświadczenia na lotnisku, że w razie przedwczesnego porodu jestem świadoma wszystkich konsekwencji. czy nadal są takie przepisy???) samolotem... bez żadnych konsekwencji :)

zjechaliśmy wyspę wzdłuż i wszerz, ale najmilej wspominamy starówkę Rodos, z tajemniczymi, wąskimi, krętymi uliczkami obsypanymi amarantowymi płatkami kwitnących wszędzie bugenwilii...

zachody słońca tak malownicze, jak na obrazach impresjonistów...

wędrówki po mieście i odkrywanie tajemnic starówki i poszukiwania romantycznej kwatery na następny przyjazd we dwoje (ciągle jeszcze przed nami)...

wyprawy w głąb lądu szlakiem ruin i starych monastyrów...
na szczycie góry w miejscowości Monolitos
i górskie wspinaczki by podziwiać przepiękną panoramę rozsianych po morzu wysepek roztaczającą się z najwyższego szczytu wyspy (zastanawiam się jak dałam radę wejść tak wysoko z dodatkowym obciążeniem i w taki upał???)...
tym razem mój wakacyjny fotograf ustrzelony obiektywem przeze mnie
pod sosną brzęczącą głosem z setki cykad...i choć spędziliśmy tam z mężem, wydawać by się mogło dość sporo czasu, ciągle zostało wiele nieodkrytych miejsc do zobaczenia następnym razem. bo my zawsze zostawiamy sobie coś na następny raz!