od kilku dni, a nawet tygodni jestem niezwykle rozedrgana. to chyba za mało powiedziane... nie mogę znaleźć sobie miejsca, nosi mnie... coś bym przestawiła, zmieniła, a nawet wyrzuciła, na nowo urządziła. czego się jednak dotknę nie przynosi to spodziewanych efektów. mam na myśli zniwelowanie tego nieznośnego rozedrgania. nie pomaga robienie porządków, bo tylko na kilkadziesiąt minut odmienia stan umysłu koncentrując go na działaniu. nie pomaga spotkanie z duchowym przewodnikiem. trwa to dla mnie zbyt krótko bym mogła nasycić duszę życiodajnym słowem. chyba potrzebuję prywanej audiencji, ale czy to w ogóle jest możliwe? książki i muzyka też nie przynoszą ukojenia z wyjątkiem jednego... cieszę, że go mam tak blisko przy sobie...
wystarczy jeden dotyk, muśniecie twarzy kosmykiem blond czupryny, miękka łapka w mojej zziębniętej dłoni i coś niewiarygodnie spokojnego spływa na mnie z tej małej uśmiechniętej istotki zmieniając wszechobezwładniające rozedrganie we wszechogarniające ukojenie*...
* z naukowego punktu widzenia tłumaczyć to można następująco: kontakt fizyczny poprzez masaż, dotyk, przytulanie się podczas, którego skóra styka się ze skórą, jest szczególnie kojący, ponieważ pobudza wydzielanie oksytocyny. a ta hamuje hormon stresu kortyzolu, obniżając poziom ciśnienia krwi i co ciekawe wpływa uzdrawiająco...
jak najczęściej przytulajcie się!
1 comment:
a ja z kolei mam ciągle niemoc..co tam pasztety i inne..chodzi tu o coś głębszego..otoczona książkami i płytami..inspirującymi mnie obrazami, stwierdzam, że pora roku wymusza na mnie pewnego rodzaju wystopowanie, wyciszenie..i muszę się z tym pogodzić...nie sądzę, żeby moi chłopcy się wyciszyli...ale nie o to chodzi ...grunt to nie przegapić "tego" momentu, "tej" chwili...tej ich "małej" bezradności" i miłości..pozdrawiam serdecznie.
Post a Comment