w niespodziewanie pochmurny, mroczny i dżdżysty poranek jak nigdy potrzebowałam ekstra dawki pozytywnej energii. przypomniały mi się małe pomarańczowe latarenki, nieśmiało wyglądające spod dużych zielonych liści w ogrodzie mojej babci. pojawiały się pod koniec sierpnia, na początku września wieszcząc koniec wakacji. babcia Nina mówiła na nie "kitajskije fanariki", co znaczy chińskie lampioniki i tak właśnie zawsze mi się kojarzyły jako ogrodowe lampioniki, które zrywałam, aby przyozdobić pokoje moich lalek we własnoręcznie zrobionym dla nich papierowym domku. były ulubione rośliny moje i dziadka Benjamina (to właśnie on je sprowadził do babcinego ogrodu i własnoręcznie rozsadził po jego tajemniczych zakamarkach, a ja jako mała dziewczynka biegałam od krzaczka do krzaczka wyczekując, kiedy się "zapalą" pomarańczowe lampioniki).
dziś wiem, że to nie lampioniki tylko miechunka rozdęta. częściej można ją spotkać w markecie sprzedawaną w małych plastikowych pudełeczkach jako ozdobę do dań i deserów. ja jednak wolę ją w formie ogrodowej, nie jadalnej, bo dodaje mi pozytywnej energii, kiedy na nią zerkam spod liścia w taki pochmurny dzień jak dziś...
3 comments:
Nie tylko jako ozdoba deserów. :) One są jadalne i w smaku bardzo dobre. W zeszłym roku robiłam z nich konfiturę. :)
Za to nigdy nie miałam przyjemności oglądać ich tak prosto na krzaku. Szkoda.
uwielbiam miechunkę
już dawno nie widziałam tej rośliny...
zatem miło ją oglądać u Ciebie :o)
miechunka jest przepyszna. nigdy nie widziałam jej na krzaczku, wygląda bajecznie!
Post a Comment